sobota, 31 lipca 2010

Dobre, dobrego początki

Z cyklu "Podróże małe i duże" dziś podróż raczej mała dla tych, którzy zamieszkują naszą stolicę. Dla tych, którzy żyją sobie szczęśliwie w innych większych miastach, polecam internet w celach poszukiwawczych swoich własnych celów. Już wyjaśniam co dziś testowaliśmy.

Znajduje się to cudo w dzielnicy Mokotów, w pewnej galerii handlowej. Pojechaliśmy w godzinach przedpołudniowych licząc na mniejsze tłumy. Dobrze liczyliśmy, ludzi bardzo niewiele, w związku z czym można dość prywatnie świętować zwycięstwo. Wszystko bardzo dobrze zorganizowane, szybka, sympatyczna obsługa.  Dobra zabawa, wspaniała odskocznia od szarego, pochmurnego dnia za oknem.



Spójrzcie sami jak to wszystko dynamicznie i profesjonalnie wyglądało w naszym wykonaniu. W kolejności stawania na podium. Wygrał wszystko Wojtek, z 151 punktami.
Na drugim miejscu uplasował się Jacek, depcząc Wojtkowi po piętach zdobył 109 punktów.
Ja  wylądowałam na miejscu trzecim, z 90punktami. Nie ma szans z tymi facetami :(

Na ostatnim miejscu znalazła się Luda, z 50 punktami.
Cóż nie jesteśmy wprawnymi graczami, raczej był to nasz 2 raz na kręgielni. Ale zabawa była przednia :) A przecież chodzi o to żeby dobrze spędzić czas a nie rywalizować ze sobą. Punkty liczyły się same więc, poza tym 2 spośród 4 uczestników są całkowicie i z przekonaniem wierni powiedzeniu "zasady są po to żeby można kontrolować zabawę". Weekend zatem zaczął się dobrze :) Polecam wszystkim szukającym odskoczni. 

Mam też jeszcze jedno miejsce godne polecenia jeśli chodzi o pozytywne spędzanie czasu, ale to już innym razem :)

Pozdrawiam gorąco 
madzia:)

poniedziałek, 12 lipca 2010

Truskawkowo, czyli mało aktualnie...

ale skoro zrobiłam to pakazuje.
Na początek najlepsze oczywiście te w najczystrzej postaci.

Jogurt ma się rozumieć też z truskawek, dobrze schłodzony i nie ma nic lepszego na letnie upały.



Konfitura i sok z truskawek.
Och w złej kolejnośc napisałam, bo najpierw po zasypaniu truskawek cukrem powstaje sok (po nocy leżakowania), a następnie z pozostałych owoców po odpowiednim dosłodzeniu (tu już wedle uznania) i wysmażeniu powstaje konfiturka.


A teraz coś co zrobiłam wczesną wiosną a może jeszcze zimą, już nie pamiętam nawet, bo w tym roku taka długa była ta zima. Ale podobno jaka zima takie lato. Zima była iście zimowa więc i lato upalne. W każdym razie te truskawkowe twory powstały dawno bo właśnie wtedy zachciało mi się truskawek i wymyśliłam sobie taką namiastke tych prawdziwych.

Truskawkowa konewka i filcowe truskawki.

Konewka jest wykonana metodą decoupage a filcowe truskawki nie są "ufilcowane" tylko uszyte z filcu. Obok zamieściłam "szablon" jak wyglądał wykrój na truskaweczki. I wiecie co, chyba najlepiej szyć je właśnie wtedy kiedy się za nimi najbardziej tęskni (czyli zimą albo wczesną wiosną) normalnie sama przyjemność chociaż trochę dłubania jest, trzeba przyznać.

No i jeszcze krótko rosa rugosa
Zrobiłam, a raczej zrobiłyśmy (Madzia przyjechała na tydzień) płatki róży w cukrze.



Wodę po przelaniu płatków (bo należy je przepłukać) przefiltrowałam przez trzy warstwy gazy i mam wodę różaną i używam jej do prasowania (pachnie niesamowicie).


Natomiast białe końcówki płatków (należy odciąć lub odskubać) ususzyłam, też pachną niesamowicie nawet jeśli są odpadem.


Jednym słowem, nic się nie zmarnowało i wszystko pachnie.

Miłego i słonecznego tygodnia
Alina

środa, 7 lipca 2010

Historia jednej poduszki

Dawno, dawno temu...
niestety nie mogę powiedzieć "za górami, za lasami..." chociaż "za lasami" się zgadza. No ale do rzeczy.
Dawno, dawno temu, obok niewielkiego lasu, tuż przy niewielkim jeziorze stał niewielki dom. Do tego domu przywędrowały trzy duże poduszki w kolorowe grochy Wspaniale czuły się w jednym z pokoi zamieszkiwanych przez dzieci...Dwie zostały wydane gdy jedno z nich wyprowadzało się. Bóg jeden wie co się z nimi stało, jaki los podzieliły...
Została jedna, dzielnie ukryła się w szufladzie i cichutko przeleżała tam kilka ładnych lat. Aż w końcu... pojawiłam się Ja! Dorwałam poduszkę i nie mogłam zasnąć, tyle mi się pomysłów cisnęło do głowy. Dobrałam do niej błękitną i biskupią tkaninę i uszyłam z niej torebkę. Spójrzcie! Muszę zaznaczyć, że było to moje pierwsze szycie maszynowe. Pomagały mi przedstawicielki dwóch pokoleń i jakoś się udało pozszywać ją do końca. Mama z babcią były wsparciem psychicznym, podpowiadały, sugerowały, kibicowały, i źle przypinały szpilki ;) Projekt i wykonanie moje. Ale trzeba przyznać, że bez nich pewnie nie dotrwałabym do końca. Bojąc się każdego szycia, nie umiejąc podjąć żadnej decyzji przy tym, nie zaszłabym za daleko. Nauczyłam się prosto szyć (no prawie prosto), nauczyłam się większej cierpliwości i wyrozumiałości do siebie samej jako nowicjuszki w szyciu, no i do maszyny ("bo ta głupia maszyna nie umie szyć"). Nauczyłam się też, że kiedy nie chce się dalej szyć to wystarczy zdjąć nogę z pedału a nie podnosić ręce na znak "poddaję się", nie trzeba też ciągnąć materiału do siebie. Pamiętajcie dziewczyny w takich przypadkach maszyna nie staje ;) trzeba zawsze zdjąć nogę z pedału.
Spodobało mi się, może to nie ostatnie bliskie spotkanie z maszyną...

A Wam jak się podoba?

Pozdrawiam
madzia :)

niedziela, 4 lipca 2010

Lawendowo czyli aktualnie.

Lawendę uwielbiam (no właśnie nawet nie mogę napisać, że lubię) tylko uwielbiam za jej kolor i zapach.

Przyznam się, że chyba ze mną coś nie tak, bo nawet jak robię decu z tym motywem to czuję jak pachnie ;).
I tu trochę zaległości. Jakiś czas tem zrobiona szkatułka i chustecznik (był chyba grudzień a pachniało w całym domu;))

Na ogrodzie mam kilka krzaczków. Jeden to nawet taki "krzaczor" duży sobie rośnie i skrzętnie ścinam, suszę aby zapach zatrzymać do następnego sezonu, a jak teraz ścinam to znaczy, że...:)) przy "dobrych wiatrach" zakwitnie jeszcze raz i jeszcze raz będą "lawendowe żniwa". Bo lawendy nigdy dość. Tym bardziej, że na samym suszeniu nie można poprzestac.
I tak ze świeżych kwatków zrobiłam syrop lawendowy. Przepis bardzo prosty ( nie licząc "skubania kwiatków;)) ale przy tym zapachu to bardzo przyjemne zajęcie.



Przepis dostałam od Marci a tłumaczony jest z niemieckiej książki kucharskiej.
2 kubki (pojemności 200 ml) cukru
1 litr wody
1/2 kubka świeżych kwiatów lawendy (ten sam co do cukru)
Zagotować wodę, wsypać cukier i mieszać aż się rozpuści. Zmniejszyć gaz i gotować jeszcze 10 min.
Po tym czasie wsypać kwiatki ,zdjąć z ognia i zamieszać. Pozostawić na noc. Przefiltrować ( ja to zrobiłam przez gazę, zagotować ale nie gotować i rozlać do butelek. Przechowywać w chłodnym i cemnym miejscu. Można używać jak syrop np. do deserów lodowych albo drinków. Jest pyszny. Polecam.
Ze świeżych kwiatków ale nie koniecznie można również z suszonych,piekę lawendowe ciasteczka.Przepis tutaj.
Zapotrzebowanie na suszone kwiatki w naszym domu jest duże więc suszę narazie to co pozostało po "oskubaniu" i w ten sposób mam czym wypełniac woreczki, serduszka, poduszeczki itd.


Ostatnio przygotowałam jeszcze zawieszkę pachnące lawendą do samochodu. Zainspirowała mnie LLOOKA. Ona coprawda tworzy przepiękną biżuterie z tych "kwiatków" i myślę, że nie będzie miała nic przeciwko ,że ja tu z taką zawieszką wyskoczyłam. Zawieszka była prezentem dla właścicielki nowego samochodu i przyjęła ją z dużym uśmiechem. No dobra powiem, prezentowała się bardzo ładnie (zresztą oceńcie sami)no z pewnością nie tak jak biżuteria LLOOKI z całą oprawą ale ładnie i długo nie myśląć, sama sobie też zrobiłam i powiesiłam żegnająć się tym samym na zawsze z choinką niewiadomego pochodzenia ;).



Na koniec jeszcze lipowo. Otóż miałam ambitne plany na syrop lipowy ale chyba trochę za późno się za to zabrałam i lipa skończyła właśnie tak.

Dużo kwiatków było już zasuszonych a taki napar czy jak kto woli herbatka zimową, wieczorową porą - pycha. Jeśli ktoś lubi oczywiście.


Słonecznie wszystkich pozdrawiam
Alina