sobota, 18 lipca 2009

Włoskie wakacje

W tym roku podobnie zresztą jak w ubiegłym przy podjęciu decyzji gdzie spędzamy nasz urlop kierowaliśmy się z mężem jedynie myśla, aby miejsce było odpowiednie dla 1,5 rocznego dziecka. Nam zależalo jedynie na tym aby nasz Pauli miał wystarczającą ilość atrakcji aby być cały dzień na tyle aktywnym i zajętym aby rodzice mogli choć chwilke w spokoju na słoneczku posiedzieć, poczytać a może nawet uciąć sobie małą popołudniową dżemkę. I tak nasi doświadczeni w wyjazdach z dziećmi znajomi polecili nam Camping w Cavallino. Miejscowość położona nad Adriatykiem niecałą godzinę na wschód od Wenecji. Trzeba przyznać, że pomysł był naprawdę świetny, jak nie morze, plaża i masa piachu w której można się było tarzać to były place zabaw, baseny nawet z podgrzewaną wodą, kino dla dzieci, dmuchane zamki i masa innych atrakcji z których nie można było skorzystać tylko ze względu na fakt, że Pauli był za malutki.




Maleństwo jak widać było jak najbardziej zadowolone a i rodzice nie mieli na co narzekać. Pogoda dopisała w 100% i udało nam się nawet na dzień do Wenecji wyskoczyć. Przepiękne miasto, pozbawione samochodów i autobusów.


Miasto pełne turystów, kanałów i kanalików, mostów i maleńkich uliczek, po których człowiek chodzi nie wyciągając mapy i nie zastanawiając sie gdzie dokladnie jest.


Ważne jest aby iść przed siebie i zobaczyć jak najwiecej, poczuć ten cudowny klimat i cieszyć sie faktem, że mógł tutaj przyjechać.



Bardzo urocze miasto, z pieknymi i bogatymi zabytkami.
Myślę, że nie był to nasz ostatni wyjazd do Wenecji!
Polecam serdecznie!!
Marcia

niedziela, 12 lipca 2009

Moje pierwsze

Podobnie jak Marta, w dzieciństwie czy latach młodości nie przepadałam za wszelkimi pracami ziemnymi. Ogród służył do słodkiego lenistwa w promieniach słońca na zielonej trawce, a kwiatki domowe najlepiej się czuły pod opieką mamy. Ja zawsze albo zapomniałam je podlewać, albo przelałam albo wkurzały mnie kiedy woda leciała mi na głowę bo niezdarnie polałam po liściach. Pamiętam jak podekscytowana mama wracała z miasta z całym olbrzymim worem ziemi, dwoma tuzinami pelargonii i z radością oznajmiała, że zaraz idziemy wsadzać kwiatki do korytek na balkon. Zawsze niemrawo w duchu powiedziałam „jupi”, zakładałam rękawice i poszłam pomagać, zupełnie nieporadnie i niezdarnie, obserwując każdy ruch mamy i powtarzając dokładnie to samo, bo przecież sama się na tym nie znam. Strasznie czułam się zmęczona po takim ciężkim zajęciu i nie mogłam się nadziwić mamie, co takiego ją bawi w przesadzaniu kwiatków. No owszem, ładnie wyglądał balkon z dorodnymi pelargoniami, ale nigdy nie rozumiałam tego corocznego entuzjazmu. Mamo, wybacz proszę ;)
Ale teraz... Fikus ewidentnie od kilku tygodni udowadniał nam, że bardzo się stara uzyskać dobrą formę. Z zabiedzonych kilku łodyżek z paroma listkami w tle stał się dobrze rokującym drzewkiem. Gałązki dotąd uznane za suche i martwe przejawiały nieśmiałe oznaki życia w postaci kilku listków, wszędzie zaczęły pojawiać się nowe listka, starsze nabrały koloru – może po tym jak wytarłam je z kurzu...Usytuowany na parapecie i podlewany systematycznie dochodził do siebie.
No przyznajcie, czyż nie wyglądają zachęcająco?
Więc uznałam, że już czas na awans i małą, żółtą, plastikową doniczkę trzeba zamienić na coś bardziej poważnie wyglądającego. Udaliśmy się więc do sklepu w celu zakupu doniczki do Fikusa i dwóch kwiatków do kuchni bo od czterech miesięcy co rano straszą pustką. Zakupy były trudne, nie obyło się bez zgrzytów, rozlewu krwi i logicznie udowadnianych wywodów, że ten kaktus jest lepszy od tamtego – uwielbiam kiedy Wojtek to robi ;) Kompromis osiągnięty!
Jeden kwiatek wybrany bo ładny

a drugi bo zabiedzony i trzeba go uratować ;)

No nie uwierzycie! Nie mogłam się doczekać kiedy przyjadę do domu, zjem obiad i zabiorę się za przesadzanie kwiatów. Sama nie mogłam w to uwierzyć, aż poprosiłam o uszczypnięcie żeby się przekonać, że nie śnie.
Prawda, że pięknie awansował?
Nie myślałam, że pierwsze rezultaty prac ziemnych potrafią tak zadowolić... nie mogę się napatrzeć na nasze kwiatki :)
Madzia:)

sobota, 4 lipca 2009

Podróże kształcą

Przyszła pora na Caen. Francuskie miasteczko położone w północnej części kraju, około 50 km od kanału La Manche. Szukam propozycji transportowych. Opcja pierwsza: Warszawa-Paryż-Lion-Caen sponsorowane przez linie lotnicze, 2 przesiadki oznaczają cały dzień w podróży. Szukam zatem dalej. Opcja druga: Warszawa – Paryż sponsorowane przez linie lotnicze i Paryż – Caen sponsorowane przez tamtejsze linie kolejowe. Wybrałam opcje drugą gdyż podróż Paryż – Caen zajmuje rzekomo koło 2 godz. a pociągi francuskie są podobno bardzo wygodne. Im bardziej termin podróży się zbliżał tym bardziej niespokojnie spałam. Co tu dużo mówić – byłam przerażona. Po pierwsze ze względu na nisko latające, a raczej spadające, samoloty. Po drugie wyobrażenie (bo nigdy tam nie byłam) ogromu lotniska Chrles de Gaulle w Paryżu nie dało mi spać. Po trzecie wspomnienie metra paryskiego było paraliżujące. I po czwarte słyszałam, że Francuzi niechętnie mówią po angielsku, ja natomiast bardzo niechętnie mówię po francusku. No ale pocieszałam sama siebie, że przecież nie pierwszy raz wyruszam w podróż międzynarodową sama i na pewno sobie jakoś poradzę – zawsze przecież sobie radzę. Zapakowałam się, dopięłam wszystko na ostatni guzik, zjadłam obiad i rozpoczęłam swoją podróż około 14.30 autobus linii 154 zabrał mnie z ul. Grójeckiej na lotnisko. Lekko niezadowolona z faktu dwu-tygodniowej rozłąki i lekko przerażona całym transportem pomachałam smutno na pożegnanie, ukradłam ostatniego buziaka i modliłam się:
żeby samolot nie spadł,
żebym zdążyła na pociąg do Caen (tu byłam spokojniejsza gdyż miałam 2,5h),
żebym była już w hotelu
i żeby koleś, który telefonicznie rezerwował mi pokój rzeczywiście to zrobił – miałam wątpliwości co to poziomu jego rozumienia mówionego języka angielskiego.
Na lotnisku w Warszawie ogarnęła mnie panika na widok ludzi kotłujących się przy stanowiskach odprawy. Był to nieokiełznany tłum. Miałam 1,5h do planowanego odlotu a kolejka była na około 3 godziny. Były 3 stanowiska do odprawy pasażerów klasy biznesowej i 3 stanowiska do odprawy pasażerów klasy ekonomicznej, gdzie jedno stanowisko zajmowała pani, która miała wyraźne problemy żeby usiedzieć na miejscu i cały czas gdzieś wychodziła. Na szczęście, rzutem na taśmę, zdążyłam. Samolot nie spadł i poza maleńkimi turbulencjami nie zdarzyło się nic złego. Pomyślałam, że to dobra wróżba – nic bardziej mylnego. Na lotnisku były dość dobrze opisane ścieżki wyjścia – o dziwo – w dwóch językach. Dostałam się na stację kolejową i tu (o zgrozo!) oznaczenia angielskie się skończyły, więc idę do punktu informacji i pytam jak mam się dostać na stację Saint Lazare. „Wsiądzie pani w linie B i pojedzie pani do stacji Gare du Nord, potem przesiądzie się pani na linie E i pojedzie pani na Saint Lazare” myślę sobie nic prostszego. Kupiłam bilet znalazłam linie B i czekam, ma być za 5 min. Była za 25 min – to nic! Wsiadłam, jadę. Stacja Gare du Nord, myślę sobie: moja, wysiadam. Udaję się do wyjścia gdzie napisane jest (domyślam się, nie żeby pisało po angielsku), że tu mogę się przesiąść na linie A,C, D i E. Więc idę, wychodzę a tu nie ma nigdzie tablicy, w które wejście mam wejść żeby dojść do linii E. Znalazłam linię A i C ale nie ma linii E. Nic to, idę, szukam. Okazało się, że powinnam pójść w przeciwnym kierunku (litości!). Mocno podirytowana – straciłam jakieś 35 min przez opóźnienie metra i szukanie linii E – schodzę zejściem do podziemia. I tu, niespodzianka, w podziemiu znajdują się dwa zejścia prowadzące na 4 perony, wszystkie na linię E – tak myślę bo nie ma innego oznaczenia – i żadne nie jest opisane, w która stronę jedzie pociąg i jakie przystanki są po drodze. Schodzę pierwszym lepszym zejściem i myślę sobie, że zapytam kogoś. Nikt, absolutnie nikt z zapytanych mi nie pomógł bo nikt nie rozumiał co do niego mówię. Skandal!! W końcu jeden miły pan poświęcił mi chwile czasu i mimo, że nie mówi po angielsku zrozumiał Saint Lazare i po francusku wytłumaczył mi gdzie mam iść. Stracone następne 15 min. Przeszłam na drugi peron, wsiadłam do metra i jadę. Myślę sobie, że na ten pierwszy pociąg do Caen już nie zdążyłam ale zawsze mogę jechać tym następnym. Dojechałam na Saint Lazare. Chcę się wydostać więc pytam przypadkowego przechodnia jak mam to zrobić bo oznaczeń angielskich żadnych a wyjść całe mnóstwo. Tak w podziemiach Saint Lazare spędziłam około 30 min szukając poomacku wyjścia sama lub anglojęzycznego Francuza. Ani jedno ani drugie nie zostało znalezione. Jak się później okazało pociągi odjeżdżały nad moją głową. W końcu wydostałam się na powierzchnię, znalazłam stację i kasę biletową. I pani na stanowisku mi mówi, że następny pociąg do Caen odjeżdża jutro, o godz. 00.25 i o godz. 3.17 będę w Caen. Cudownie!! Pomyślałam i aż podskoczyłam z radości. Kupiłam bilet poszłam usiąść i czekać 3,5h na pociąg. Zastanawiałam się jak o 4 nad ranem dostanę się do hotelu. No ale nie pozostało mi nic innego jak czekać. Po 3 godz. nadjechał pociąg, rzeczywiście wygodny. Przespałam całe 3 godz. jazdy, budziłam się tylko gdy zmarzłam. W międzyczasie podjęłam decyzję, że nie będę szukała hotelu w nocy tylko poproszę taksówkarza, żeby mnie zawiózł, może i sporo zapłacę za taksówkę francuską ale nie dbałam o to. Wysiadam z pociągu a na ulicy żywego ducha nie ma, nie wspominając o taksówce. Wzięłam mapę w ręce, szukam gdzie jestem, gdzie być powinnam i idę. Ulice nie oznakowane, no przynajmniej nie tak jak spodziewałam się, że będą. Po około 7 min szukania nazwy ulicy – znalazłam, ale nie mogłam jej zlokalizować na mojej mało dokładnej mapie. Nie wiedziałam co zrobić, w takich chwilach najlepiej jest usiąść i płakać. Tak też zrobiłam. Po krótkim lamencie pozbierałam się i wróciłam na stację. Znalazłam szyld z numerem telefonu do taksówek i niby 24/24h, dzwonie, nie odpowiada, a raczej błąd połączenia. Myślę i myślę jak ten miś z bardzo małym rozumkiem, aż mi się gotuje.... i wiem! Przecież nie znam kierunkowego do Francji!! Zaczęłam już nawet szukać wygodnej ławki, na której mogłabym przespać się do rana ale zaczął mnie jakiś francuski murzyn zaczepiać więc zrezygnowałam. Zapytałam go o drogę ale on nie rozumiał. Przypomniało mi się, że do Belgii kierunkowy był +32 więc spróbowałam +33 – zadziałało! Zamówiłam taksówkę – pojawiła się po 15 min. Zajechałam do hotelu. Wszyscy śpią – jak to w środku nocy bywa. Dzwonie na numer telefonu podany na wizytówce hotelu. Odpowiada śpiący człowiek, który nie rozumie co do niego mówię. Mówię mu żeby mi otworzył a on, że otwiera o 10.00 rano. Więc mu mówię, że stoję pod drzwiami i ma mi otworzyć a on, że mam ciągnąć. Więc ja ciągnę – drzwi zamknięte. Na co on mówi OK. i coś po francusku. Po 10 min rozmowy przyszedł wpuścił mnie, dał klucz i życzył dobrej nocy.
A ponieważ podróże kształcą nauczyłam się wielu rzeczy:
1. W Paryżu jest wielkie lotnisko i jest tam darmowa kolejka co obwozi po lotnisku
2. Paryskie metro jest szalenie skomplikowane dla przyjezdnego, nie znającego francuskiego
3. Francuzi to nieuki – nie rozumieją najprostszych zwrotów po angielsku
4. Jadąc do Francji zabierz rozmówki francuskie, nie możesz liczyć na swój angielski tak jak w reszcie świata
5. Kierunkowy do Francji +33
6. Nawet we Francji można liczyć na mamę jak się chce płakać
6. Zawsze miej przy sobie Misia-Towarzysza, który poprawia humor nawet o 4.30 nad ranem.


Madzia:)